Anna Theiss
Autor: serwis prasowy Anna Theiss. Ekspertka rynku sztuki, partner firmy artconsultingowej. Doradza w kwestii inwestowania w sztukę i design oraz wykorzystania ich w projektach strategicznych. Absolwentka Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW i historii sztuki na La Sapienza w Rzymie. Autorka raportów, analiz i przewodników po rynku sztuki

Nie boję się kodów. Wywiad Ewy Jagalskiej z historykiem sztuki - Anną Theiss.

2022-06-29 9:57 JAG

– Kultura wyjmuje nas z dogmatu praktyczności, przymusu trzymania się ziemi. Jest szkatułką ze znaczeniami, oknem na świat – mówi Anna Theiss, doradca kolekcjonerów.

Dobre Wnętrze: Co wisi u ciebie nad kanapą?

ANNA THEISS: Mieszkam na strychu, kanapa stoi pod skosem, więc trudno byłoby nad nią coś powiesić. Ale jedną dużą ścianę przeznaczyłam na sztukę. Wiem, co masz na myśli – tak, jest to ekspozycja, którą dostosowuję do tego, jak wygląda moje mieszkanie. Nie boję się kodów kolorystycznych, mimo że nie stanowią dla mnie kryterium wyboru prac.

DW: Z czym więc mieszkasz?

A.T.: Mam fotografię Szymona Rogińskiego przedstawiającą nietoperze w szybie wentylacyjnym gdzieś na Dolnym Śląsku. Ktoś, kto je liczył, napisał kredą na ścianie, że jest ich 44. Mam pracę na papierze Doroty Buczkowskiej – czarny kwadrat, który bawi mnie ze względu na oczywiste odwołanie do historii sztuki. Trochę vintage'owych fotografii Edwarda Hartwiga. Ekspozycja jest żywa, zmienia się.

DW: Myślałam, że oburzysz się na tę nieszczęsną kanapę!

A.T.: Pytanie o nią byłoby niestosowne kilka, kilkanaście lat temu, zwłaszcza w określonych kręgach. Galerzyści i kuratorzy byli przeczuleni. Wyrażenie życzenia, by obraz pasował do mebla, szczególnie w galerii uczestniczącej w międzynarodowych targach sztuki lub prowadzącej artystów obecnych w kolekcjach muzealnych, było strzałem w kolano. W okolicy 2000 r. był boom na polską sztukę, głównie malarstwo. Na rynku było mniej prac niż nabywców. Dzisiaj mamy do czynienia z rynkiem wybitnie podażowym, nawet naprawdę fajni artyści i prowadzące ich galerie mają w ofercie dużo więcej ciekawych prac w stosunku do liczby kolekcjonerów albo osób, które są gotowe zainwestować w sztukę. W związku z tym nie ma co się obrażać na tych, co chcą obraz nad kanapę.

DW: Zawodowo pomagasz w wybieraniu sztuki do wnętrz, umieszczasz ją w konkretnych miejscach. Jak to wygląda?

A.T.: Jestem przewodnikiem dla zupełnych nowicjuszy i partnerem dla doświadczonych kolekcjonerów. Bardzo często pracuję na cztery ręce z architektem.

DW: Na przykład z Anną Wojczyńską?

A.T.: Tak, jest charyzmatyczna! Widzi wszystko w detalach. Pokazuję jej 25 prac, a ona mówi: „Chcę więcej takich jak to”. Ma wiedzę kuratorską, więc na koniec zbiór składa się w kolekcję. Mam przy niej rolę pana z kramikiem, który odchyla poły płaszcza. Robiłyśmy razem m.in. dom w Gdyni, z którego sesja była u was publikowana. Idea architektoniczna tego wnętrza była zbudowana w oparciu o drobne, barwne elementy na białych tłach, kolekcja obrazów miała być jej rozwinięciem. Zaproponowałam m.in. Irminę Staś, Wojtka Pustołę, Dorotę Buczkowską.

DW: Projekty architektoniczne zawsze są tak przemyślane?

A.T.: Nie, często wkraczam, gdy projekt jest gotowy, mam go „umaić”. Wolałabym, żeby na etapie pracy z bryłą architekci myśleli o roli sztuki, o tym, gdzie i w jaki sposób będzie eksponowana. Żeby projektowali wnęki, postumenty. Myśleli o ścianach, które będą skupiały naturalne światło i przygotowywali doświetlenie ich w taki sposób, żeby po zmroku zbudować dramaturgię. Mieszkania służą do codziennego użytku, celów rodzinnych, towarzyskich, aspiracyjnych rozumianych jako ostentacja i pokazywanie luksusu. Ale jeszcze nie służą do tego, żeby pokazywać kompetencje kulturowe.

DW: Może ludzie ich po prostu nie mają? Słyszę często: „Lubimy sztukę, ale tradycyjną. Nic nowoczesnego”.

A.T.: Rzeczywiście jeszcze kilka lat temu tak było, teraz na szczęście okrzepły już w roli klasyków prace pokoleniowo późniejszych artystów, mówię na przykład o Ernie Rosenstein. Spełniają odpowiednie kryteria: mamy zamknięty korpus, stały wzrost na rynku aukcyjnym, publikacje, poziom rzetelności związany z badaniami naukowymi, publikacje.

DW: Co oznacza zamknięty korpus?

A.T.: Że artysta zmarł i nic już nie stworzy. Kilka lat temu pocztówki Erny można było kupić za 3 tys. zł, a teraz za mniej więcej 6 tys. zł. To bardzo dobra cena, w porównaniu z XIX-wiecznymi akademikami za kilkaset tysięcy. Jeśli historyczne prace pojawiają się we wnętrzach, to kryterium wyboru jest gust, a nie myślenie o inwestycji. Jednak o wiele więcej osób sięga dziś po nowych klasyków, jak Erna, i mnie to cieszy. Ale są tacy, którzy mówią: „Kochamy konie”. Staram się zainteresować ich Krzysztofem Gilem, wybitnie utalentowanym, świetnym warsztatowo artystą z Krakowa, którego prace, w dużym uproszczeniu, można umieścić w nurcie postakademizmu. Ale czasami wycofuję się. Ktoś kiedyś poprosił mnie o to, żebym płótno świetnej malarki obcięła o 30 cm z każdej strony i przebiła na mniejsze krosno, żeby lepiej wyglądało na ścianie nad konsolą. To było powyżej mojego progu bólu. Próbowałam przekonywać, że to nie ma sensu. Państwo byli jednak przekonani o swoich racjach.

DW: Jakie są jeszcze trudne, z Twojego punktu widzenia, miłości?

A.T.: 5–7 lat temu pracowałam wyłącznie z obrazami współczesnymi, to znaczy takimi, które powstały po 1989 r. Starszych nie brałam pod uwagę. Dziś nie mam kłopotów z tym, żeby we wnętrzach umieszczać np. Jerzego Kałuckiego, Wojciecha Fangora, Stefana Gierowskiego, Stanisława Fijałkowskiego, Jerzego Nowosielskiego, Edwarda Dwurnika. Ich pracami można fajnie zagrać we wnętrzu. W odpowiedniej ramie architektonicznej taki na przykład Nowosielski może wyglądać seksi. Znam mieszkanie, gdzie jego praca, w dużym formacie, wisi obok rzeźbiarskiego regału ze sklejki. Wszystko w tym wnętrzu jest białe, ascetyczne, bauhausowskie, pływaczki stanowią jedyną barwną plamę. Wyglądają naprawdę prima sort!

DW: W jakim otoczeniu widzisz Gierowskiego?

A.T.: Bardzo prostym. To świetna abstrakcja geometryczna, myślę, że sprawdziłby się pomysł oparty na liniach, na graficznym porządku, rytmie.

DW: Co daje sztuka we wnętrzu?

A.T.: Skala możliwości jest ogromna! Poza tymi oczywistymi, czyli dopełnieniem, rozbiciem kolorystycznym, podkreśleniem konceptu wnętrza, wytłumaczeniem go w jeszcze jeden sposób, najbliższa mojemu sercu jest wizja, że to jest okienko na inny świat. Kultura wyjmuje nas z dogmatu praktyczności, przymusu trzymania się ziemi. Jest szkatułką ze znaczeniami.

DW: Pracujesz też bezpośrednio z inwestorami.

A.T.: I to jest odrobinę trudniejsze. Bo tym, co odróżnia kolekcję, nawet wyeksponowaną na ścianach mieszkania, od zbioru jest myśl przewodnia. Czasami ostra, czasem mniej oczywista.

DW: Na przykład?

A.T.: Współczesna fotografia. Albo jak we wspomnianym projekcie Ani Wojczyńskiej prace, które są abstrakcją geometryczną z białym tłem. Albo młode malarstwo – dużo jest takich kolekcji. Prace kupione w Paryżu – mam klientkę, którą interesują wyłącznie tamtejsze antykwariaty. Kiedy pracuję z architektem, myśl przewodnia pojawia się w sposób naturalny. Bo projektowanie zakłada koncept, który się realizuje. Natomiast, kiedy klienta nie dyscyplinuje projekt architektoniczny, do głosu dochodzi moje ulubione kryterium: „podoba mi się, nie podoba”. Bo zielone, bo czerwone. Nie mogę się obrażać. „To jest bardzo interesujący punkt widzenia”, mówię. Staram się dostarczać, czego potrzebują. 20–30 proc. takich rozmów kończy się na zakupie pierwszej, drugiej pracy, nie ingerujemy w całość dekoracji. Są też klienci kompletnie niezainteresowani wnętrzami. Stawiają prace na parapetach, muszę je z nich ściągać, tłumacząc, że to zła ekspozycja.

DW: Co stało na parapecie?

A.T.: Piękna, dwustronna praca Erny Rosenstein na papierze, rodzaj pocztówki. Słońce wypalało stronę zapisaną. Było mi ogromnie szkoda, bo tych prac nie ma aż tak dużo. Za chwilę będzie kilka świetnych wystaw Erny w różnych miejscach na świecie. Fenomenalna artystka! Posiadanie dobrej pracy to też odpowiedzialność. Tamta zawisła nad kominkiem, może nie jest to optymalne miejsce, ale tam się często nie pali, więc OK.

DW: Pocztówka? Dla większości sztuka we wnętrzu równa się obraz.

A.T.: Pojawia się coraz więcej prac na papierze, fotografii, grafik. Ale jeśli chodzi o prace na papierze, jest wielki problem związany z oprawą. Oprawienie płótna nie jest kłopotliwe, można je też powiesić bez ramy. I widzieć w tym wartość, przyjmując, że to, co widać z boku, jest elementem kompozycyjnym. Pracę na papierze trzeba w coś zapakować i od razu pojawia się kłopot odbłysku. Szkło muzealne, które mniej blikuje, jest drogie. Im większa praca – a takie fotografie fenomenalnie wyglądają we wnętrzach – tym większy kłopot, przy formatach zbliżających się do dwóch metrów właściwie nic nie można na to poradzić.

DW: Rzeźba?

A.T.: Tego, że formy przestrzenne budują wnętrze, jeszcze nie przyswoiliśmy. Jest zgoda, że coś musi wisieć. A jeśli rzeźba już się we wnętrzu pojawia, to tradycyjna. Tymczasem współczesna polska rzeźba, np. Grzegorza Kowalskiego, niekoniecznie jest estetyczna, ma za to ogromny ładunek intelektualny. Daleko jej do marmurów, odlewów itp.

DW: Kryterium: „podoba się, nie podoba”, może denerwować specjalistę, ale przecież ze sztuką trzeba mieszkać! Nurt krytyczny chyba do wnętrz nie za bardzo się nadaje?

A.T.: Weźmy taki przykład, Sokołowsko, gdzie w Villi Rosa mieszczą się fantastyczna fundacja In Situ, prowadząca wyrafinowane projekty kuratorskie, i mały hotelik, w którym na ścianach powieszono sztukę krytyczną. Są tam bodajże Zofia Kulik, Zbigniew Libera, Marek Sobczyk. Pięknie i mądrze, ale rodzinne wakacje i usypianie dzieci przy tym to jednak wyzwanie. To nie jest neutralne emocjonalnie malarstwo. Przed chwilą robiłam składkę, czyli pakiet propozycji, dla klienta oczekującego sztuki na ścianę, ale też inwestycji. Widziałam ostatnio ofertę prac Franciszka Starowieyskiego, w świetnych cenach (mniejsze, na papierze tylko 4 tys. zł). Pierwsza: rozstrzelanie. Druga: kolce wychodzące z korpusu. Trzecia praca: hardcore'owy akt. Widziałam Starowieyskiego, z którym da się mieszkać, ale to nie ten przypadek. Rozsądnie byłoby te prace kupić i schować do sejfu.

DW: Nad czym teraz pracujesz?

A.T.: Mam dwa projekty. Pierwszy to prawie skończony apartament z długim białym korytarzem – świecącą jasną plamą w dość ciemnym wnętrzu. Sztuka ma ją zneutralizować. Oprócz korytarza będą tam obrazy w sypialni, eksponowane klasycznie, nad wezgłowiem łóżka. Lubię w takim miejscu zamiast jednej poziomej pracy umieszczać dyptyk. Na marginesie – bardzo bym sobie życzyła, by polscy artyści interesowali się poziomami. Z pracami w takim formacie jest problem, to wina mediów społecznościowych i smartfonów, na których obrazy się ogląda. W efekcie mamy wysyp pionowych prac w 90 x 120 cm i 100 x 150 cm, a poziomów jak na lekarstwo. Wracając do rzeczy: kolejnym zadaniem będzie w tym mieszkaniu pokój dziecięcy. To trudne. Nie mówię, że niemożliwe, ale zazwyczaj brakuje iskry, która przekładałaby się na decyzję: „Kupujemy to!”. Inwestorzy są w stanie zakochać się w pracy dla siebie, ale dla dziecka bardzo rzadko. Myśląc o stymulacji estetycznej dzieci, wyobrażają sobie duże formaty, wyraziste kształty, jaskrawe kolory. Gdy widzą piękną ilustracyjkę, która jest jak klejnocik, to się w tym gubią. Szkoda, bo są świetne ilustracje Jana Marcina Szancera.

DW: Właściciele mieszkań chcą wydawać duże pieniądze na sztukę?

A.T.: Rocznie wykonuję 3–4 kompleksowe usługi wyposażenia apartamentu lub domu w sztukę. Nie było jeszcze sytuacji, żeby obraz był droższy od kanapy. A widziałam znaczące dysproporcje w drugą stronę. Na świecie nie wypada mieć kanapy droższej niż obrazu. U nas ciągle prościej wydać na kanapę, mimo że nigdy nie zyska na wartości, a obraz owszem może. Sztuka rokująca inwestycyjnie zaczyna się od około 5 tys. zł za pracę. Można coś oczywiście upolować taniej, ale trzeba mieć wiedzę krytyka sztuki lub kuratora, żeby rozpoznać czy młody artysta posługuje się oryginalnym językiem, czy będzie się rozwijał. A i to nie zawsze da się przewidzieć.

DW: Gdzie polować? Na Targach Sztuki Dostępnej?

A.T.: To świetna popularyzatorska robota! Takich tłumów nigdy nie było na Warsaw Gallery Weekend. Mam jednak zastrzeżenie – w kontekście Targów Sztuki Dostępnej mówi się o inwestowaniu. Tymczasem 90 proc. prezentowanych tam prac to galanteria na ścianę. Nie przeczę, może ładnie wyglądać, ale nie można na niej zarobić. Oczywiście, jest jeszcze interesujące 10 proc. W tym roku była na przykład Leica Gallery z kolekcjonerską fotografią Pawła Żaka, jego prace pojawiają się na aukcjach w Desie.

DW: A Targowisko Sztuki ASP?

A.T.: Też galanteria, ale tu nie mówi się o zysku. Ale powtarzam – ogromne zainteresowanie obiema imprezami bardzo mnie cieszy!

DW: To gdzie kupować?

A.T.: W galeriach, oczywiście. Są elementem starego porządku, w którym identyfikowały ciekawych absolwentów, interesującą praktykę artystyczną oraz w sposób świadomy i planowy prowadziły program wystawienniczy i artystyczny tak, żeby rozwijać z artystą jego ścieżkę i jeszcze go później lokować w instytucjach, w kolekcjach, w muzeach. Trochę się ten świat zmienił, więc galerie niestety odchodzą do drugiego szeregu. Dla mnie to nie jest warunek niezbędny, żeby kupować przez galerie. Można też kupować bezpośrednio od artystów, uwielbiają, gdy się ich odwiedza w pracowniach. To też przygoda, jak zajrzenie za kulisy teatru. Dobrym miejscem są aukcje charytatywne – można zdobyć dobrych artystów za cenę o wiele niższą niż w domach aukcyjnych.

DW: Internet?

A.T.: Powoli pojawiają się ciekawe inicjatywy, ale trzeba być ostrożnym. Moim zdaniem w sieci można kupować wydruki i grafikę. Olej lub rzeźbę trzeba zobaczyć na żywo.

DW: Jak zacząć inwestować w sztukę?

A.T.: Trzeba mieć wiedzę, albo skorzystać z pomocy kogoś, kto ją ma. Ale to nie jest jak z inwestycjami w innym sektorze. Z badań wynika, że 97–98 proc. amerykańskich kolekcjonerów nigdy nie sprzedało ani jednej pracy ze swoich zbiorów. Miło jest je mieć, wiedzieć, że rośnie ich wartość, ale nie mówić: „Sprawdzam”. 

Nasi Partnerzy polecają